czwartek, 28 marca 2024

Kultura i rozrywka

  • 6 komentarzy
  • 13677 wyświetleń

"Od New York do San Diego" cz.2

     Po blisko dwutygodniowym pobycie w  New York i w New Jersey z przesiadką w Cincinnati stolicy Ohio poleciałem do Chicago. Wrażenie zrobił dolot na lotnisko O’ Hare. Samolot amerykańskiej linii Delta leciał nisko nad miastem. Przed lądowaniem przechylił się w lewo, zakręcił i zdecydowanym lotem w dół ruszył do siadania. Zgodnie z amerykańskim zwyczajem uderzenie kołami o płytę lotniska pasażerowie skwitowali oklaskami. Nigdy wcześniej nie byłem w tym mieście. Dzięki gościnności Małgosi Kiełbasówny rodem z Grajewa przez tydzień mieszkałem w Jej domu. Z pomocą Jej siostry dotarłem do ciekawych miejsc i ciekawych ludzi. Swojska nazwa Jackowo pochodząca od kościoła św. Jacka jest skupiskiem Polaków. Rzeczywiście, społeczność polska ma w tym mieście swoje miejsca: ulice, kluby, restauracje, biura podróżnicze. Jest spora grupa Grajewian. W Chicago mieszka mój druh od muzyki Kazik Oleksy z braćmi. Towarzysz zabaw z dzieciństwa Jurek Galiński z rodziną. Z przyjemnością notuję, że jego córka Izabella komentuje moje felietony. Są polskie gazety, radio, telewizja, polskie zespoły muzyczne grające na halach i weselach, zespoły pieśni i tańca. Ot! Około miliona Polaków urządziło sobie w tym mieście, także w innych miejscowościach na jego obrzeżach, kawałek Ojczyzny, po swojemu. Nie zamierzam pisać szerzej o naszych rodakach ten obszar zamieszkających. Mam na ten temat znikomą wiedzę. Swoje mówi komedia filmowa Sylwestra Chęcińskiego „Kochaj albo rzuć” z Kargulem i Pawlakiem. Pytanie: czym się różni obraz tamtej Polonii z roku 1977 od dzisiejszego? Na to mogą najlepiej odpowiedzieć Polonusi obecnie tam żyjący.                                           
       Chicago zwane jest także jako Windy City czyli Wietrzne Miasto. Od jeziora Michigan, wielkiego prawie jak nasz Bałtyk, od którego rzadko kiedy nie wieją wiatry. Moja wizyta w tym mieście łączyła się z poznaniem Włodzimierza Wandera, saksofonisty ery polskiego big beatu, zespołów  „Niebiesko – Czarni” i „Polanie”. W którymś z wieczorów pojawiłem się w jego własnym lokalu pod nazwą „Cardinal Club”. Bar, kilkanaście stolików, parkiet dla tańczących i orkiestra grająca na żywo z solistką, jak się okazało, mającą kuzynów w Grajewie. Klub Wandera zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Cieszył się sporą popularnością wśród tamtejszych Polaków a sam właściciel był jego solą. Panu Włodzimierzowi zostałem przedstawiony i uhonorowany stolikiem tuż przy orkiestrze. Po dwóch, czy trzech setach orkiestrowych chwycił za saksofon. Miło mnie przywitał przez mikrofon i zagrał z kapelą. Co? Nie polski big beat, nie rock’n roll ani twist, tylko standardy jazzowe w trudnym, wymagającym precyzyjnego wykonania, stylu be bop. Wtedy poznałem Wandera jako znakomitego jazzmana.                                                                              
     Z każdą kolejną wiązanką orkiestry parkiet zapełniał się coraz bardziej. Moja znajoma lustrowała tłum tańczących. Po chwili wyłowiła wzrokiem kogoś, o kim nie mogłem nie wiedzieć: Zobacz! Jest Ted Kowalczyk. Patrzyłem na plecy wskazanego mi osobnika. Chłopięca sylwetka kompletnie myliła. Dopiero gdy się odwrócił mogłem orzec, że to na pewno były mąż Violetty Villas. Umówiliśmy się z Tedem na następny dzień w jego restauracji…                            
     Niedzielne wczesne popołudnie w samym centrum Jackowa. Na rogu ulic Milwaukee i Central Park stoi duży budynek restauracji „Orbit”. W otwartym lokalu na parterze sporo ludzi. Nad gośćmi czuwał troskliwie Ted. Krążył pomiędzy stolikami, przysiadał się, rozmawiał, witał znajomych. Po chwili z dumą oprowadzał mnie po swoim biznesie. Podszedłem do fortepianu. Przez kilka minut pograłem jego gościom w kawiarnianym klimacie. Szerokimi schodami weszliśmy na piętro. Olbrzymia sala zaskoczyła mnie swoim wystrojem. Na wprost, na ścianie witały mnie dostojne portrety królów polskich. Pod nimi piękne, stylowe meble: lśniące elegancją stoły i wygodne, miękkie krzesła. Na dużej scenie fortepian koncertowy… Ted wymownym gestem pokazał całe wnętrze: Niech pan zobaczy! Ta sala ma osiemset miejsc. Można koncertować, robić wszystko… A ona?... Nie chciała tu występować. Wymyśliła, że wybuduję specjalny dla niej teatr! – rozłożył bezsilnie ręce…                                              

… O tamtym jednym i jedynym spotkaniu z Tedem Kowalczykiem myślałem często. Jakże się splatają ludzkie losy i dążenia: praca z marzeniami, dostatnie życie z tęsknotami, które bywają zwyczajnym gonieniem wiatru. Człowiek jest istotą niespokojną. Słyszałem, że „Cardinal Club”, goszczący przez lata wiele gwiazd polskiego życia muzycznego, jest zamknięty. „Orbit” – popularne miejsce spotkań polonijnych biznesmenów już nie istnieje. W maju w 2006 roku zmarł, ponoć doprowadzony do nędzy, Ted Kowalczyk. Może ma teraz restaurację, w której jego goście konsumują niebieską ambrozję i nektar? Podobnie jak on odeszła Violetta Villas. Może śpiewa im w teatrze rewiowym? To była wielka miłość...                                                                      
       Z Chicago miałem bezpośredni lot do Los Angeles. Przesympatyczna Małgosia odwiozła mnie na lotnisko. Do Kalifornii dolatywałem późnym wieczorem. Światła wielkiego miasta w dole okien Boeinga towarzyszyły mi długo wcześniej zanim samolot dotknął płyty lotniska. Nic dziwnego. LA, jak w skrócie nazywają to miasto Amerykanie, z całą aglomeracją rozrzuconą na ogromnej powierzchni, liczy ponad 15 milionów ludzi. Po krótkim oczekiwaniu na bagaż wreszcie osiągnąłem cel mojej wyprawy. Stanąłem przed budynkiem dworca lotniczego. Chłodny wiatr orzeźwiał i usuwał natrętne zmęczenie. W oczekiwaniu na mego przyjaciela Thada gapiłem się na kołyszące się cienie drzew po drugiej stronie drogi. Po dłuższej chwili, gdy wzrok zaadoptował się mogłem je rozpoznać. To były palmy i - jak się późnej okazało - inny świat niż Wschodnie Wybrzeże, inny niż bliższe środkowej Ameryce Chicago. Tak inny, że wszelkie moje próby porównania tego co dotychczas w USA widziałem z tym co później zobaczyłem i doświadczyłem okazały się bezsensowne.

                                                                                                
            Los Angeles czyli miasto aniołów. Miasto, w którym mieszkał legendarny pianista Art Tatum, Ella Fitzgerald, Dean Martin, Marilyn Monroe i wielu innych globalnych sław filmu i muzyki . Samo miasto liczy około 9 milionów. Spodziewałem się ujrzeć molocha większego od Nowego Jorku, z drapaczami chmur, strzelistymi budynkami, nieziemską architekturą. Okazało się, że w LA dominuje zabudowa domków parterowych lub piętrowych. Osiedla są poprzecinane regularną szachownicą wygodnych dróg miejskich i dojazdami na high way. Samo centrum w stosunku do powierzchni administracyjnej jest malutkie. Może to niewiarygodne ale przeszedłem je piechotą. Jest wielkości Grajewa. Tam panuje wysoka zabudowa banków, korporacji, towarzystw ubezpieczeniowych, administracji w stylu typowej architektury amerykańskiej. Pierwsze zdziwienie przybysza z Polski budzą wszechobecne palmy: małe, duże, chude, grube, rozkraczone. Są wszędzie. Po obu stronach jednej z dróg stoją w linii bardzo wysokie i u góry podstrzyżone. Ich widok rozpoznałem z jakichś ujęć filmowych. Zachwyt wzbudzają wspaniałe węzły drogowe i eleganckie, nowocześnie zdobione schody ruchome na wolnym powietrzu. Dla kobiet i znawców biżuterii przeżyciem jest spacer kilkoma uliczkami w centrum gdzie są tylko sklepiki, sklepy i salony ze złotem. Ich podaż i mnogość wzorów przyprawiają o zawrót głowy. Klimat łagodny, umiarkowany z lekkim wiaterkiem. Prawie jak w Polsce, tyle że zdecydowanie mniej deszczowy.                                                                                                                            
      Dom Thada jest położony na jednym z tarasów blisko Silver Lake, sztucznego rezerwuaru wody pitnej ale najciekawszy był widok z balkonu. Gołym okiem można było zobaczyć napis – znak pobliskiej, legendarnej fabryki snów: HOOLYWOOD. I nie tylko Hollywood dotknąłem, powąchałem i polizałem w ciągu kilkutygodniowego pobytu w Kalifornii. O tym w następnym odcinku mojej podroży życia.

                                                                                                                                                                                                            

Na zdjęciach: Grajewiak Kazik Oleksy z żoną Krystyną i z autorem z ostatnie wizyty w 2013 roku na lotnisku w Chicago, przed lotem do Arkansas i trochę ujęć z pamiętnego pobytu w Los Angeles.                            
                                                                                                           Antoni Czajkowski           

 

"Od New York do San Diego" cz.1       

 

Archiwum felietonów 

                                                                                                                  

Komentarze (6)

Nasze Windy City  … zdjecie 2 - The Chicago Water Tower przy Michigan Avenue. Uwielbiam to miejsce. Blisko John Hancock Center i mojej ulubionej wloskiej kawiarenki L'Appetito. Trzeba przyznac, ze miasto tetni zyciem caly czas. Milo sie czyta o miejscach, ktore znamy. Serdecznie pozdrawiamy Galinscy

to jest już nuda

Pamiętniki z wakacji czy jaki czort :| ???

To jest bardzo piękne. Jest co oglądać i czytać wartościowe opowieści. Proszę jak najwięcej takich zdjęć i bogatych treści.... Pozdrawiam.

Prosze Pana, klaskanie w samolotach jest bardzo wstydliwym polskim zwyczajem. Amerykanie wiedza, ze ich samoloty doleca na miejsce przeznaczenia I ladowanie nie graniczy z cudem. Jesli na pokladzei samolotu rozlegly sie oklaski, to wylacznie dlatego, ze pelno w nim bylo Polakow. Poza tym-barwne I fajne spojrzenie na swiat.

A czy pan bywał na One way?

Dodaj zdjęcie do komentarza (JPG, max 6MB):
Informacja dla komentujących
Redakcja portalu nie ponosi odpowiedzialności za treści publikowane w komentarzach. Zastrzegamy mozliwość opóźnienia publikacji komentarza lub jego całkowitego usunięcia.